Prosimy o oddanie głosu na naszą wspólną książkę. Każdy oddany przez Was głos zbliża nas do spełnieniamarzenia, jakim jest profesjonalne wydanie książki!
Głównym motywem, na którym opiera się akcja jest pociąg i związane z nim lub dziejące się w jego wnętrzu niespodziewane, nierzeczywiste i dające do myślenia historie usytuowane na granicy realizmu. Na zachętę przytoczymy oficjalny opis książki:
„Następna stacja” to zbiór pięciu opowiadań o niezwykle wciągającej i zróżnicowanej fabule, które przeniosą Cię na tory życia, gdzie przeżyjesz prawdziwą podróż w nieznane…
Jeśli nadal nie czujecie się dostatecznie zmotywowani na zafundowanie sobie wciągającej rozrywki i uszczęśliwienie nas kilkoma kliknięciami myszy, przeczytajcie krótkie fragmenty, które z bólem serca wyjęłyśmy z naszych tekstów:
"Każde ich słowo i zdanie było przesiąknięte wigorem, chęcią
opowiedzenia całej historii życia, wyciągnięcia z niego jak najwięcej
entuzjastycznych i ogarniętych pozytywną energią wydarzeń i doświadczeń.
Z każdą chwilą odczuwały coraz szybciej upływający czas. "
„We're
born with millions of little lights shining in the dark and they show
us the way”* („Rodzimy się z milionami małych światełek
świecących w ciemności, które wskazują nam drogę”) -
Powtarzał Klarze do ucha angielski bard, wlewając w jej udręczone
ciało odrobinę rozluźniających obietnic, które nigdy nie miały
prawa się spełnić. Siedząc w niemal pustym przedziale, jedynie
delikatnie otulonym blaskiem jesiennego słońca, dziewczyna czuła
się obco. (...) W
pewnym momencie słowa utworu, na których znaczeniu dziewczyna
przestała się skupiać, a które wciąż krążyły w jej głowie
nabrały lekko spowolnionego tempa, a całe otoczenie jakby
przycichło biorąc głęboki oddech."
*Passenger - "All the little lights"
Jak to na blogu muzycznym bywa i ten wpis nie może odbyć się bez choćby jednej, malutkiej wzmianki odnośnie świata dźwięków. Mamy nadzieję, że fragmenty, które tu przytoczyłyśmy nie zdradzają ani za mało, ani za dużo, ale w sam raz. A po więcej zapraszamy do zapoznania się z całością i oddania swojego głosu! Karolina i Kamila
Jeszcze
nie tak dawno kanadyjski zespół Magic! ogłosił światu swój nowy singiel „Red
Dress”, który był kolejną zapowiedzią albumu pt.„Primary Colors”. Ukazał się on 10 czerwca,
natomiast sam teledysk 17 czerwca. Grupa muzyczna uzyskała swą popularność
poprzez wielki hit, jakim był utwór pt. „Rude”.
Nasri
Tony Atweh opowiadając zabawną historię bezpośrednio z życia wziętą, a
mianowicie problem, którego fundamentem jest słynne zapytanie „W co mam się
ubrać”, czuje się obojętny i nieudolny. Nie odczuwa potrzeby pomocy kobiecie w
dokonaniu wyboru. Twierdzi bowiem, że w każdym stroju prezentuje się ona
urodziwie. Każda jej nowa odsłona jest piękna. Patrzy jak kobieta krząta się po
pokoju, nie może znaleźć różnych przedmiotów, jak zakłada na siebie kolejne
rzeczy z garderoby.Wokalista powoli zaczyna się niecierpliwić i „stąpać w tył i
w przód”. Lecz gdy nadchodzi ten jeden wyczekiwany moment, moment w których
„dziesięć tysięcy wcieleń później” ona staje przed nim w drzwiach w tej czerwonej
sukience, on wypowiada jedynie te proste słowa „Muszę znaleźć sposób żeby ją z
ciebie zdjąć/Mam w sobie mnóstwo miłości, która staje się silniejsza/Kiedy
widzę cię w twojej czerwonej sukience”.
Refren
jest swego rodzaju apostrofą kierowaną do ukochanej. Wyobraźmy sobie więc tę chwilę,
gdy staje przed nim w swoim oszałamiającym profilu, a on pod wpływem emocji,
odczuć i niezwykłych wrażeń nagle zaczyna zbliżać się do niej i śpiewać. Jako
że nie może wyrazić swoich odczuć w inny sposób jak właśnie poprzez śpiew.
Utwór niezwykle
lekki o przyjemnej dla uszu formule przepełniony jest niebywałą zmysłowością,
którą można wyczuć zarówno słuchając tekstu jak i muzyki samej w sobie. Gestykulacja,
delikatne ruchy, niezwykle kobiece jak i tajemnicze. Krótko mówiąc
przedstawione aspekty ukazują nasze naturalne, damskie, zniewalające i zarazem
niepowtarzalne oblicze, które dotyczy dosłownie każdej kobiety, co podkreśla sam klip utworu.
Kolor
czerwony jest jak najbardziej nieodzowną częścią piosenki. Cały teledysk
przesycony jest tą właśnie barwą. Widzimy go na napisach początkowych, kanapie,
gitarach, w tle, apaszce, czapce, butach, rajstopach, na ustach i co najważniejsze – na sukienkach.
Nie wspominając już o: „Ale na myśli mam tylko jedną rzecz/Jak oni polewają
wino i ono trafia do mnie”.
Pomijając
całą analizę i jakiekolwiek informacje dotyczące tego utworu, jesteśmy w stanie
wychwycić wszystkie emocje, które mu towarzyszą. Osobiście podczas słuchania
tej piosenki zawsze odczuwam same pozytywne doznania. Muzyka i głos Nasri’ego,
który będąc niezwykle delikatnym, relaksującym jak i również można by rzec –
słodkim głosem, zachęca do powolnego
kołysania się w rytm piosenki, uniesienia się. Pomimo tego towarzyszy mi zwykle
odczucie, które jak przypuszczam jest celowo wykorzystane przez zespół. Odnoszę
wrażenie jak gdyby główny wokalista, a właściwiej jego głos był zwrócony ku
mojej osobie. Jest to dosyć przyjemne i równocześnie intrygujące. Nie zawsze
łatwo o taką relację i związek pomiędzy autorem a odbiorcą poprzez samą muzykę
i dźwięk.
Internetowe portale muzyczne codziennie
zasypują nas milionami przeróżnych rankingów. Od zestawienia
najbardziej absurdalnych artystów, aż po wyróżnienie najbardziej
tandetnego teledysku. Muszę jednak przyznać, że po przekopaniu
Internetu wzdłuż i wszerz, nigdzie nie natknęłam się na ranking
najbardziej niedocenianych utworów wszech czasów. A bez odrobiny
przesady - właśnie tam powinien trafić singiel Eda Sheerana.
Kompozycja znajdująca się na
debiutanckiej płycie wokalisty („+”) posiada absolutnie
wszystkie cechy, aby zostać odkryta i zapamiętana przez szersze
grono odbiorców. Niestety ten wielki potencjał radiowy został
zaprzepaszczony. Podejrzewam, że powodem, dla którego tak się
stało wcale nie była mentalność ludzi niepotrafiących docenić
wizji prawdziwego, niekoloryzowanego cierpienia, ale tą przyziemną
barierą była po prostu mała rozpoznawalność młodego muzyka.
Pamiętajmy, że „Give me love” zostało wydane pięć lat temu,
a kto wtedy mógłby przypuszczać, że świat pokocha nieśmiałego
rudzielca o głosie zdolnym roztopić każde, nawet najzimniejsze
serce? Oczywiście taki piękny i nietuzinkowy utwór obroni się
sam, ale przyjemnie byłoby usłyszeć go w czasie podróży
autobusem lub po prostu odprężając się przy ulubionej książce i
kubku gorącej czekolady. „Give me love” najprościej mówiąc,
to utwór, który z do końca niesprecyzowanych przyczyn porusza
każdego i zapada w jego pamięci na długie lata.
Już od pierwszego wersu: „Give me
love like her” („Obdaruj mnie miłością jak ona”) słuchacz
identyfikuje się z sytuacją z jaką zapoznaje nas Ed. Jego ciepły,
głęboki, lekko zachrypnięty i wyjątkowo niski jak na jego skalę
wokal, napełniają nas bólem, poczuciem niczym nie zastąpionej
straty i beznadziejności, jak gdyby cały znany nam dotychczas świat
rozpadł się na miliony nie pasujących do siebie części, których
nikt oprócz tej jednej jedynej osoby nie jest w stanie pozbierać.
Kolejna linijka: „Paint splattered tears drops on my shirt, told
you I'd let them go”. („Jak farbą, moja koszulka spryskana
łzami, powiedziałem ci, że pozwolę im popłynąć”) –pokazuje,
że pomimo tego, że Ed wyraźnie zasygnalizował swojej ukochanej co
czuje, ona nadal go odtrąca. Od tej chwili jego łzy nie będą już
tylko mieszanką wody i soli, które mogą ulotnić się w każdej
chwili i ulec zapomnieniu. Nie. Łzy wokalisty będą wiecznym
dowodem na uczucie, które żywił, a które zostało zniszczone.
Będą jak plamy farby, których nie sposób usunąć, wyryte w jego
umyśle i sercu jak barwniki na koszulce.
„Give me love” jest utworem
niezwykle przenikliwym. Dotykającym emocji, które skrywamy głęboko
w naszej duszy. To krzyk rozpaczy, bezsilności i najprostsza, a
zarazem najtrudniejsza prośba – prośba o uczucie. Wokalista
ukazuje nam w przepiękny, liryczny sposób sytuację w jakiej się
znalazł. Jest to niezwykle bolesny moment w jego życiu, kiedy
wydaje mu się, że żadna inna dziewczyna nie jest w stanie na nowo
rozbudzić jego duszy i pokazać piękno świata, tak jak zrobiła to
jego pierwsza, prawdziwa, młodzieńcza miłość. Świadomość
bezpowrotnej utraty czegoś tak pięknego i subtelnego jeszcze
bardziej przygnębia artystę. Jak widać Ed nie boi się poruszać
tematów, o których niewielu odważyłoby się napisać. Bo przecież
jak dorosły mężczyzna może przyznać się do tego, że ma zamiar
przepłakać noc, upijając się z tęsknoty za kobietą i błagać
ją o miłość? Sheeran jest równocześnie na tyle nieśmiały i
pełen obaw, że będzie w stanie przełamać się i zadzwonić do
ukochanej, jedynie pod wpływem alkoholu, który płynąc w jego
żyłach doda mu odrobiny odwagi, by chociaż ten jeden, ostatni raz
usłyszeć znajomy głos ukochanej. Mężczyźnie nie zależy na
niczym szczególnym, nie oczekuje akceptacji i troski, on jedynie
chciałby wziąć swoją pierwszą miłość w ramiona i poczuć
bicie jej serca tuż przy swoim. Bo przecież najwyższą formą
czułości jaką możemy obdarować bliską nam osobę jest nasza
obecność.
W refrenie Ed prosi swoja ukochaną o
to, aby wybrała jaką drogą chce podążać. Ma dość bezsilności
i oczekiwania na decyzję, która być może nigdy nie nadejdzie.
Sheeran w piękny sposób porównuje miłość do płomienia, który
wygaśnie jeśli tylko mu na to pozwolimy. Dziewczyna, której on
niemal desperacko potrzebuje, pojawia się w jego życiu, by za
moment zniknąć zostawiając w jego sercu niezabliźniającą się
ranę i pustkę, której żadna inna kobieta nie jest w stanie
zapełnić. Mężczyzna wie, że gdy miał przy sobie wszystko, nie
doceniał tego. Teraz chciałby dosłownie zatracić się w miłości,
utonąć w jej bezkresie, ponieważ jeszcze nigdy nie czuł się tak
przytłoczony i nigdy nie zdarzyło mu się tak tęsknić. Od
rozstania tej dwójki minął już dłuższy czas, ale płomień
miłości, który oboje wzniecili... nadal płonie w sercu Eda. I nie
jest to migotliwy, chyboczący się na wietrze płomyczek, ale
oślepiające intensywnością krystalicznie jasne światło. Sheeran
kocha ją i choć zdaje sobie sprawę z tego, że powinien odpuścić
i nauczyć się jak być szczęśliwym od nowa, słowa „Maybe I
should let you go” („Może powinienem pozwolić ci odejść”)
są jedynie przemyśleniem, które z założenia powinno pozostać
bez odpowiedzi. Autor tak na prawdę nie stawia przed sobą takiego
wyboru, odtrąca go już zanim zdążył pojawić się w jego umyśle.
Jedyne do czego jest teraz zdolny to dać ponieść się
bezwładności, wlewając w swoje ciało „eliksir zapomnienia”,
który tak naprawdę jeszcze bardziej pogłębia poczucie tęsknoty.
W drugiej części utworu przeważają
powtarzane jak mantra słowa: „my, my, my (…) Give me love”.
Wyśpiewywane jednostajnie brzmią jak zaklęcie zdesperowanego
kochanka. Nie istnieje dla niego teraz nic oprócz własnego bólu,
poczucia straty i nikłej nadziei. Wierzy, że jedynym lekarstwem dla
jego duszy jest miłość jego drugiej połówki.
Ważnym i na pewno niemniej ciekawym
elementem całej kompozycji są słowa monotonnie powtarzane przez
nieznajomego mężczyznę o niezwykle niskim głosie. Gdy zamykałam
oczy, moja wyobraźnia za każdym razem łączyła te dźwięki z
obrazem rdzennego, afrykańskiego rytuału plemiennego. Tą partię
utworu zawsze kojarzyłam z czymś pierwotnym, nieskalanym
dzisiejszym światem. I tak właśnie odbieram tą prośbę: „Podaruj
mi miłość”, bo tak po prostu powinno być. W tle słyszymy
ciche, płytkie i urywane oddechy Eda, który wydaje się być
oddalony od słuchacza pogrążając się w swoim świecie. Ten
moment następujący tuż przed apogeum jego rozpaczy i wybuchem
spowodowanym bezsilnością, podkreśla o jakie szczegóły zadbał
cały zespół podczas pracy nad kompozycją. Głos nieznajomego
mężczyzny w tej części utworu dodaje lekkiego klimatu grozy,
podkreśla tragizm sytuacji, w której znalazł się autor.
Przenikliwe krzyki Eda, rozdzierające
każdy skrawek ciała i duszy są w stanie poruszyć wszystkich.
Każdego w inny sposób, ale w tym zawiera się przecież sens sztuki
– w emocjach. To rozpaczliwe, pełne najgłębszego smutku błaganie
o miłość jest dla mnie najszczerszym wyznaniem, ujawnieniem
swojego wnętrza, odkryciem się przed innymi. Wykrzyczenie łamiącym
się głosem słów „kochaj mnie” po prostu trafia w moje serce i
sprawia, że z całych sił pragnę pomóc Edowi w przebiciu się
przez mur jaki wyrósł pomiędzy nim a jego ukochaną.
Teledysk
do „Give me love” niesie w sobie dużo mocniejszy przekaz niż
sam tekst. Pierwszym kadrem jaki możemy ujrzeć jest widok
bezwładnych zwłok anioła, przeszytych strzałą. Kolejne sceny
przedstawiają nam wydarzenia z przeszłości, które doprowadziły
do tak dramatycznego zakończenia lub też w tym przypadku - początku
teledysku.
Poznajemy
młodą, piękną i równie nieszczęśliwą kobietę, która na
każdym kroku widzi zakochanych i niezmiernie szczęśliwych ludzi.
Widok ten rani ją jeszcze głębiej i utrzymuje w przekonaniu, że
ona nie jest w stanie żyć w szczęściu, nie ma prawdziwego domu,
gdzie czekałaby na nią rodzina ani znajomych, którzy
podtrzymywaliby ją na duchu. Dziewczyna czuje, że została zupełnie
sama. Desperacko poszukując uwagi ze strony innych, spotyka się
jedynie z ludźmi, którzy nie są w stanie jej zrozumieć. Bo
przecież syty nie potrafi zrozumieć głodnego, a zakochany –
nieszczęśliwego samotnika.
Dziewczyna
nie przestaje mieć wrażenia, że wszyscy dookoła niej osiągnęli
nirvanę, a ona jedyna wpadła w bezdenny otwór rozpaczy, z którego
nie jest w stanie wydostać się o własnych siłach. Próbuje
ukształtować innych, a także zmienić siebie, by wreszcie móc
poczuć się kochana. Życie jednak daje jej do zrozumienia, że to
nie tą drogą powinna się kierować. Miłość nie polega na
dostosowywaniu się do drugiego człowieka, ale na akceptacji całej
jego istoty i rozwoju własnego charakteru. Kiedy główna bohaterka
klipu przeżywa prawdziwe apogeum i poddaje się losowi, przemienia
się w kupidyna. Przerażona, nie rozumiejąc sytuacji, „strzela”
z własnoręcznie wykonanego łuku do przypadkowo napotkanych osób w
poszukiwaniu satysfakcji i spełnienia. Wydaje jej się, że moc,
dzięki której potrafi zaszczepić w ludziach jedną z
najpiękniejszych cech pozwoli jej znaleźć wewnętrzny spokój i
choć odrobinę przybliży ją do utraconego szczęścia. Zatraca się
w tym i całkowicie przestaje zważać na konsekwencje. Jest obojętna
i nie ma dla niej znaczenia liczba ludzi, których zraniła. Kobieta
w całości oddaje się „uszczęśliwianiu” innych, cierpiąc
jeszcze bardziej. Paradoksalnie potrafi podarować każdemu
człowiekowi na Ziemi to, czego najbardziej pragnie, ale dla siebie
nie jest w stanie zrobić niczego. Przemienia się w istotę do
której wcześniej miała żal, o to, że jest samotna. Teraz to w
jej mocy leży wskazywanie ludzi, którzy pozostaną sami. Dokonuje
tych wyborów, nie rozumiejąc co tak naprawdę robi. Zdesperowana do
granic możliwości, pełna goryczy, złości i żalu decyduje się
na jedyny sensowny dla niej krok. Pchnięta nagłym impulsem rzuca
się z dachu wieżowca. Jest jednak aniołem - kupidynem, który mimo
przeciwności losu potrafi wzlecieć wysoko w niebo.
Podczas
miarowego i rytmicznego powtarzania słów: „My, my, my (…)
anielica wpada w pewnego rodzaju trans, czara goryczy zbierająca się
w jej sercu w końcu się przelewa, a kolejna decyzja jaką podejmuję
dziewczyna jest już dużo bardziej przemyślana. Tym razem kobieta
jest pewna tego co robi. Wie, że nie jest w stanie, mimo mocy jaką
posiada zapewnić sobie miłości, więc przebija się własną
strzałą, licząc, że śmierć okaże się dla niej wybawieniem.
Ostatnia scena jest zarówno dopełnieniem pierwszej jak i główną,
i najważniejszą puentą całego klipu. Kiedy wszystko stracone, a
nadzieja dawno wygasła, w momencie, kiedy najmniej jej oczekujesz,
miłość sama do ciebie przyjdzie. Właśnie taki przekaz niesie w
sobie końcowa scena. Strzała i szkarłatna krew znikają, a
dziewczyna-amor powraca do życia spotykając upragnioną miłość.
Zmartwychwstała, pozbywając się dawnych obaw i trosk. Tak bardzo
pragnęła drugiego człowieka, że w końcu otrzymała możliwość
szczęścia o jakim zawsze marzyła. Poddała się, ale otrzymała
drugą szansę. Życie nie zawsze nas rozpieszcza, ale bez względu
na wszystko nie powinniśmy na siłę szukać uczucia, skupiać się
na nim i umartwiać się bez potrzeby. Ono przyjdzie do nas samo, nie
w momencie, gdy będziemy tego oczekiwać, ale wtedy, kiedy będziemy
na to naprawdę gotowi.
Uważny
obserwator jest w stanie zauważyć w teledysku dwukrotnie samego
wykonawcę. W obu przypadkach widzimy samotnie siedzącego Eda,
którego nie interesuje nic poza fascynującym kubkiem z równie
intrygującą herbatą. Oczywiście, odkładając na bok ironizowanie
widzimy po prostu samotnego i nieszczęśliwego człowieka. Główna
bohaterka klipu zauważa go po raz pierwszy, kiedy sama szuka
miłości, kolejny raz przypatruje się mu już zza szyby, po
przemianie w kupidyna. Dawno temu przeczytałam gdzieś, że Sheeran
celowo zastosował taki zabieg, aby pokazać, że dla niego czas na
miłość jeszcze nie nadszedł.
Również
muzyka w tej kompozycji jest czymś niezwykłym. Wprawia słuchacza w
stan na pograniczu smutku i nadziei, zawiesza go pomiędzy jednym a
drugim, tworząc cienki most i to od nas zależy w którą jego
stronę podążymy. Wyraźnie zaakcentowany rytm, jednocześnie
wyrazista i porywająca melodia przewodnia tworzy tło dla
„anielskiego” wokalu Eda, który idealnie wtapia się w całość,
jak gdyby nikt inny nie byłby w stanie zaśpiewać tych słów z
takim samym uczuciem. I pewnie tak właśnie jest. Jednak oprócz
wokalu główne skrzypce gra tu także gitara akustyczna
(spokojnie,
ten zwrot użyłam z pełną premedytacją), czyli ukochany
instrument Brytyjczyka, która odgrywa bardzo ważną rolę w harmonii
utworu. Oprócz niej słyszymy także między innymi dźwięki
perkusji i skrzypiec, co nadaje kompozycji jeszcze większej głębi.
Końcówka utworu gdzie podkładem staje się jedynie rytmiczne
klaskanie jest momentem wyciszenia i poukładania w głowie karuzeli
myśli i uczuć, a zwieńczeniem całości, wisienką na torcie jest
ostatni wers, zaakcentowana i czysta prośba: „Give me love”...
Jeśli
dałeś ponieść się tej prawdziwej przejażdżce na karuzeli
uczuć, nie zawiedziesz się także słuchając wersji „Live room”.
Mimo wszystko czuję się jednak zmuszona do ostrzeżenia, że próby
nie zatapiania się w odmętach „Edowego” talentu mogą skończyć
się fiaskiem. Młody
Brytyjczyk przechodzi samego siebie dając nam
pokaz ponad ośmiominutowego kunsztu, gdzie jego pozbawiony retuszu
głos brzmi lepiej niż podczas studyjnych nagrań. Ed nie jest
jedynie śpiewakiem, on staje się muzyką, wtapia się w nią całym
sobą i zapomina o otaczającym go świecie. Każda nuta, każda
głoska – wszystko trafia w punkt, a kompozycja nabiera jeszcze
większej głębi, jeszcze bardziej przygnębia, ale również
pozwala na wyrzucenie z siebie wszystkich zalegających w nas
negatywnych emocji. Ed bawi się swoim głosem, zapętla go, zmienia
jego tonację i przenosi nas do swojego świata, z którego aż do
zakończenia utworu nie znajdujemy i nie chcemy znaleźć wyjścia!
Ta wersja „Give me love” jest o wiele mocniejsza i nie bałabym
się tu użyć słowa „mistyczna” niż oficjalne nagranie, które
znajdziemy na albumie. A co paradoksalne po wykonaniu czegoś takiego
jedyne słowa wokalisty jakie udaje nam się usłyszeć to: „cool”.
Po zostawieniu w naszej świadomości trwałego śladu obcowania z
czymś tak nieprzyziemnym, po tornadzie uczuć jakich
doświadczyliśmy, Ed podsumowuje całość jednym, niewyrażającym
większych emocji słowem...
Zagłębiając się po raz kolejny w
historię tego utworu znalazłam słowa, które warto tu przytoczyć:
„Give me love” porusza serce i zatrzymuje umysł”. Właśnie na
tym polega magia tej kompozycji. Każdy, dosłownie każdy może
odnaleźć siebie w sytuacji o jakiej śpiewa Ed. Nawet jeśli ktoś
nigdy nie był prawdziwie zakochany, lub nie wspomina z czułością
swojej pierwszej wybranki i tak z łatwością zatraci się w
melodii, rytmie i tekście. Będzie dzielił z wokalistą wszystkie
emocje, nadzieje i obawy. Postawi się w jego sytuacji, bo prędzej
czy później, w mniejszym, lub większym stopniu, dotknie ona
każdego z nas. Bo chociaż miłość rani, jest jednym z niewielu
powodów dla których żyjemy na tym świecie.
Dotarłam również do informacji, że
napisanie tekstu do singlowego utworu zajęło Edowi jedynie
dwadzieścia minut. Dzieło tworzone przez tak krótki czas może być
albo kompletną katastrofą, albo sztuką wyższych lotów.
Zastanówcie się ile jesteście w stanie wymyślić przez niecałe
pół godziny? Jeśli autor nie ma pomysłu na słowa, w takim
okresie napisze prosty, rymowany tekst bez większego sensu, ale
jeśli ma wenę lub targają nim szczere uczucia, jest w stanie
stworzyć coś na prawdę niezwykłego. Na tyle nietuzinkowego, że ten konkretny utwór mało znanego artysty został użyty w dwóch serialach: "Pamiętniki Wampirów" oraz "Cougar Town".
„Give
me love” z pewnością nie jest jedną z miliarda rzewnych piosenek
o nieszczęśliwej miłości. Ta kompozycja ma w sobie zdecydowanie
więcej: magnetyczną siłę i szczerość, która od niej bije. Jest
przemyślana w każdym calu i dopracowana do perfekcji. Ed
jest w takim momencie swojego życia, że nie wierzy, że może być
szczęśliwy bez swojej pierwszej miłości u boku. Próbował, ale
bez skutku. Nikt nie jest w stanie zastąpić mu tej jednej jedynej,
więc pozostała mu tylko desperacka prośba, słowa wykrzyczane
niemal na bezdechu - „Give me love”! Być może Edward Sheeran
zawarł w tych kilku prostych słowach pragnienia ludzkości,
wykrzyczał jej głos, wydobył na światło dzienne coś, czego
niewielu jest w stanie przyznać.
Tim
Bergling skrywający się pod pseudonimem Avicii, po wydaniu swoich pierwszych
singli, w tym m.in. „Bromance”, rozwinął swoją karierę w bardzo szybkim tempie.
Niestety w tym roku ogłosił, że po wydaniu trzeciego solowego albumu, zakończy
karierę DJ-a. Utwór „Wake me up” nie tyle co porusza nas do głębszego
zastanowienia pomimo, jakby się mogło wydawać, prostego przekazu, ale także
jest on emocjonalny oraz łagodny i energiczny zarazem. Aloe Blacc napisał go dla
szwedzkiego producenta.
Za
każdym razem, gdy słucham tego utworu, moje odczucia skupiają się na tym, jak artysta
barwą głosu, tekstem oraz muzyką daje do zrozumienia, że z każdą nutą jest
coraz bardziej świadomy dużej ilości osób, która go nie akceptuje. Mamy tu do
czynienia z dość pesymistycznym początkiem... Wszyscy wokół krytykują jego
plany. A tymczasem on wewnętrznie wie i czuje, że jego myśli idą w dobrym
kierunku, dlatego też długo się nie zastanawia i realizuje swoje zamierzenia. Nie
zważa na uwagi innych. Choć trzeba przyznać, że takie zachowanie jest wielką
sztuką. Tym bardziej, gdy widzimy i słyszymy, że jesteśmy „inni”. Lecz czy
bycie Innym jest rzeczywiście odmienne z naszymi poglądami, z naszą ludzkością?
Szczerze mówiąc, gdyby każdy z nas nazywał takich ludzi „oryginalnymi”, żyłoby
się nam wszystkim o wiele łatwiej.
„Mówią,
że [...]/życie mnie ominie, jeśli nie otworzę oczu/Cóż, mi to pasuje” – pomimo
tego, że niektórym z nas odpowiada taki styl bycia, to czasami mamy chwile
słabości, o czym świadczą te słowa: „Więc obudź mnie, kiedy to wszystko się
skończy”. Cała druga strofa tego dowodzi. Aczkolwiek można to także pojąć w
inny sposób... Wspomniana strofa skrywa w sobie jeszcze jedną rzecz, która
według mnie diametralnie ujawnia się dopiero pod koniec utworu, kiedy refren
jest kolejny raz powtarzany. Dopiero wtedy owa strofa przekształca się w sarkazm
kierowany do wszystkich tych, którzy się sprzeciwiają. Prezentuje się to w taki
sposób, że autor w odezwie również się sprzeciwił. Pokazał, że nie potrzebuje
aprobaty innych. Dokonuje tego używając ich własnej broni – protestu.
W
kolejnej części utworu znów napotykamy przygnębienie, smutek, rezygnację. Nie
bacząc na swoje wrażenia i odczucia, Aloe spróbował być tym, kim inni kazali mu
być. Kimś innym. Próbując sobie wmówić, że „Nie ma żadnych planów”, nadal marzy
o powrocie do świata, który wcale nie musi i nie jest wyodrębniony, odcięty.
Czasami każdy z nas pragnie poczuć lekki powiew wolności, delikatne muśnięcie
nadziei, która tak naprawdę towarzyszy nam przez dłuższy czas, lecz nie tak
łatwo jest wydobyć z niej przekonanie o wartości swojego własnego „ja”. Warto
więc na chwilę nie bać się i zamknąć oczy, o czym wspomina autor utworu, lecz
narazie nie jest jeszcze na to gotowy, ponieważ dezaprobata innych wpędziła go
ponownie w stan niepokoju.
Dokładnie
w momencie rezygnacji, a zarazem uczucia nadziei, w teledysku odnajdujemy
„światło”. Czy Aloe zapomniał już o innych ludziach? Mimowolnie nie dostrzegał
wcześniej podobnego potencjału u osób mu zupełnie nieznanych. Dlaczego więc
skoro nie mógł znaleźć uznania, nie poszukał go gdzieś indziej? Wydawać by się
mogło, że rozwiązanie było mu bliskie, lecz gdy ma się świadomie „zamknięte
oczy”, nie doznamy olśnienia.
Właśnie w tej chwili na ekranie pojawia
się Aloe i Avicii. Niejako czekali oni w tym miejscu wraz z ogromną grupą ludzi
na tą jedną zakłopotaną osobę, na ten zagubiony okruch, odłamek całości, która
bez ustanku dokłada kolejne elementy wielkiej układanki...
Zarówno
w utworze jak i w samym teledysku pojawia się pewien wątek. „Mówią mi, że
jestem za młody by zrozumieć/Mówią, że utknąłem we własnym śnie”. Porównując te
dwa zdania z klipem, zauważyłam, że ta mała dziewczynka, która spaceruje wraz z
modelką Christiną Romanovą, odgrywa pewną znaczącą rolę w utworze. Bywa tak, że
młodym osobom „pozwala się” marzyć, lecz na tym zwykle się kończy.Dlaczego wprowadzamy w ich życie zwykle te
ograniczenia, których nie powinno być, takie które niczego nie wnoszą do życia
młodego człowieka, nie dowartościowują ani nie rozwijają go i są
rozpowszechniane? Unikamy odpowiednich rozwiązań, odbiegamy od marzeń,
nieświadomie wmawiamy młodym ludziom, że dzisiejszym światem rządzą rzeczy
materialne, moda oraz tzw. „podążanie za tłumem”.
Muszę tutaj podkreślić, że
dziewczynka wraz z Christiną trzymały się razem, wspierały się nawzajem w
trudnej sytuacji. Kobieta wróciła po dziewczynkę, gdy zrozumiała już co w jej
życiu się zmieniło i że nadaje mu to znaczącego sensu. Dalszą podróż odbyły
więc razem. Ponadto treść utworu idealnie komponuje się z klipem, co według
mnie jest rzeczą łatwą do wykonania, lecz zarazem nadającą całości niezwykłej
siły i zrozumienia.
Nie
sposób nie zauważyć nadchodzącej jesieni i chociaż każdy z nas
chciałby zatrzymać przy sobie odrobinę wakacyjnego słońca, nie
pozostaje nam teraz nic innego jak znaleźć pozytywy nadchodzącej
zmiany. Jednym z nich jest perspektywa siedzenia pod ciepłym kocem,
picia gorącej herbaty i słuchania relaksującej muzyki. Idealnym
utworem na właśnie takie jesienne wieczory jest najnowszy
singiel Passengera promujący jego nową płytę. Jest to
utwór bardzo kojący, odprężający, melancholijny, a także
pobudzający do myślenia.
Obok
twórczości Mike'a Rossenberga, który ukrywa się pod
pseudonimem „Passenger” nie sposób przejść obojętnie. Jego
głos jednych potrafi oczarować i przenieść w inny świat, a
innych wręcz przeciwnie – jedynie zirytować. Na moje szczęście
należę do tej pierwszej grupy słuchaczy. Na dzisiejszym rynku
muzycznym jest zbyt wielu bezbarwnych artystów, którzy serwują nam
utwory krążące cały czas wokół tych samych brzmień. Po pewnym
czasie następuje przesyt jednostajnością i zaczynamy szukać
czegoś oryginalnego, niespotykanego. Więc jeżeli także czujecie
potrzebę posłuchania wokalisty, którego głos jest prawdziwym
unikatem i kogo nie pomylicie z nikim innym, polecam
właśnie Passengera jako odskocznię od wszechobecnej
„jednakowości”.
„Somebody's
love” to przesłanie dla osoby, która boi się kochać. Dla
człowieka, który z jakiegoś powodu odtrąca bliskich mu ludzi, być
może robi to dlatego, że boi się zostać zranionym, ale
kiedy „wiatr
zawieje” i „liście
opadną”,
czyli w tych trudniejszych momentach życia, każdy człowiek
potrzebuje czyjejś miłości. Tekst tego utworu jest na tyle
uniwersalny, że nie odnosi się jedynie do uczucia między kobietą
a mężczyzną, ale do każdego rodzaju silnej więzi, która nadaje
sens naszemu życiu. Bo kim jesteśmy bez bliskich nam ludzi? Jaki
jest nasz cel skoro nie mamy kogo uszczęśliwiać i dla kogo wstawać
z łóżka? Kiedy w naszym życiu nadejdzie ten gorszy okres, w
którym będziemy musieli zadzwonić do kogoś lub po prostu
„doczołgać
się”
do czyichś ramion, może okazać się, że jesteśmy zupełnie sami.
A przecież w pewnym momentach potrzebujemy tej drugiej osoby
znacznie bardziej niż zazwyczaj. Ponadto poczucie, że jesteśmy dla
kogoś najważniejsi, potrafi pozwolić nam spojrzeć na problemy z
nieco innej perspektywy. To właśnie miłość i przyjaźń zmienia
nasze spojrzenie na świat i pomaga wydostać się z każdej sytuacji
lub przynajmniej nieco ukoić ból.
Mike
zwraca się do osoby, która ma „znaleźć
zagubioną/zagubionego siebie”, przemyśleć parę spraw,
„pozbierać się” i zmienić swoje życie. Adresat utworu nie po
raz pierwszy zmaga się z przeciwnościami losu i może właśnie z
tego powodu nie dopuszcza do siebie miłości, a co za tym idzie -
jest samotny. Ale to właśnie przez takie zachowanie i
samowystarczalność, którą ta osoba może uważać za zaletę,
pozostaje sama ze swoimi problemami.
Następne sformułowanie - „pływając w
błękicie” wiąże się ze zdaniem z następnej
strofy: „utoniesz bezdźwięcznie”. Tym „błękitem”
może być przedstawione w teledysku jezioro, a patrząc na nie z
perspektywy tekstu przychodzi mi na myśl obraz lodowatej toni bez
dna, w której zniknięcie pozostaje niezauważone przez nikogo, co
niewątpliwie jest jednym z największych lęków ludzkości. Po
pewnym czasie takiej oschłości może okazać się, że gdy będziemy
potrzebować czyjejś pomocnej dłoni „Może nie być
nikogo w pobliżu”. Czasem bezwiednie stawiamy cienki mur
między sobą, a osobami, które kochamy. Passenger pokazuje
nam co może się stać jeśli w porę się nie opamiętamy i
doszczętnie go nie zburzymy.
Teksty
wychodzące spod ręki Mike'a są metaforyczne i niejednokrotnie
zaskakują prostotą wyrażania myśli w sposób oczywisty,
ale także piękny i poetycki. Passenger w kilku prostych
słowach potrafi wyrazić to, czego wielu ludzi nie jest w stanie
odkryć przez całe życie. Powszechnie wiadomo, że najprostsze
rozwiązania są najtrudniejsze do wymyślenia, a przecież piękno
tkwi w prostocie. Przykładem kunsztu pisarskiego Mike'a jest choćby
ten fragment „Somebody's love”:
„You're never gonna get yourself burnt
„Nigdy nie pozwolisz sobie się
wypalić
if you don't
start no fires
Jeśli nie wzniecisz ognia
But
with no fires there is no light
Ale bez ognia nie ma
światła
with
no light you'll never see
A bez
światła nigdy nie zobaczysz
all
the colors in the world
Wszystkich kolorów świata
and
all the love that's inside me”
I całej miłości,
która jest wewnątrz mnie”
Passenger po
raz kolejny nie zawodzi i jak zwykle serwuje nam życiową radę
zamkniętą w pięknych, ale oczywistych słowach. Uwielbiam ten
sposób wyrażania myśli, a także samo przesłanie, które kryje
się w tej strofie. Tłumaczy nam ona, że podejmując ryzyko
możemy zaznać cierpienia, ale jeśli całkowicie wyzbędziemy się
go z naszego życia, istnieje szansa, że przegapimy wiele pięknych
chwil i pozbawimy się szansy na cudowne wspomnienia. I mimo wszystko
wydaje mi się, że nie chodzi tutaj o ryzyko związane ze skokiem na
bungee, ale choćby o powiedzenie bliskiej nam osobie ile dla nas
znaczy. Zrobienie małego kroku do przodu, który może odmienić
nasze życie.
Cały
utwór mówi o osobie, która odtrąca wszystkich ludzi dookoła
niej, ale jeszcze w niedalekiej przyszłości zatęskni za czyimś
ciepłem, uczuciem czy dobrym słowem. Wszystko jest do czasu. Nawet
jeśli w tej chwili wydaje jej się, że jest stworzona do
przebywania w samotności, jak rozbitek na bezludnej wyspie, kiedyś
uświadomi sobie, że nie można żyć w ten sposób. A wtedy może
się okazać, że nie ma już wokół niej osób, które byłyby w
stanie dać jej to wszystko czego potrzebuje.
Słuchając
większości utworów jakie serwują nam środki masowego przekazu
bardzo często zdarza mi się na chwilę oderwać od wykonywanego
zajęcia i pomyśleć: „Czy ja już gdzieś tego nie słyszałam?”.
Niestety dzieje się tak coraz częściej, a jedyne co przeciętny
odbiorca może zrobić to bojkotować dany utwór na znak „cichego”
protestu. Na szczęście jednak tym razem jest zupełnie inaczej.
Podkład dźwiękowy „Somebody's love” urzeka swoją
oryginalnością i złożonością, a także
przyciąga świeżością połączoną z melancholią.
Spójną
całość z muzyką tworzy także teledysk, który rozpoczyna się od
bliskiego ujęcia łodzi, którą Passenger zaciąga na
wodę. Wokalista znajduje się na pustej plaży, więc nie może
liczyć na niczyją pomoc. Symbolizuje to początek samotnej „drogi”,
którą niektórzy z nas świadomie podążają. Tacy indywidualiści
chcą iść przez życie polegając jedynie na sobie, nawet jeśli
wiąże się to z dużymi trudnościami. Mimo, że klip skupia się
wyłącznie na śpiewającym wokaliście nie zaczynamy odczuwać
monotonii, a co ważne, naturalna i nie przesadzona mimika Mike'a nie
irytuje. Po kolejnym obejrzeniu tego teledysku zdałam sobie sprawę
z tego, że obraz oraz utwór zlały się dla mnie w jedną całość.
Jak widać wrażliwy brodacz w twarzowej kurtce na płonącej łodzi
może zafascynować.
Oczywiście
w samotnej podróży łódką też kryje się drugie dno. Osoba,
która nie potrafi pokochać lub nawet zatrzymać przy sobie
ukochanych osób jest zdana tylko i wyłącznie na siebie. Sama musi
znosić wszelkie trudy losu, bo w życiu tak jak i na jeziorze -
czasem zdarza się flauta, a czasem szkwał. Sam środek transportu,
który wybrał Mike pokazuje coś jeszcze, podkreśla jak
cienka bariera dzieli go od lodowatej toni. Passenger pośród
nieokiełznanego żywiołu nie może liczyć na niczyje wsparcie, a
tym bardziej na pomoc w ciężkich chwilach. Łódka symbolizuje
tutaj bezpieczną przystań, ale jak długo możemy ją sobie
zapewnić żyjąc jedynie na własną rękę?
Przy
nieco dalszych ujęciach zauważamy, że krajobraz dookoła jeziora
również jest „pusty”, dokładnie tak jak życie osoby, do
której adresowana jest ta kompozycja. Nic niezwykłego na nią nie
czeka, ponieważ jej życie zostało pozbawione większego sensu.
Największą uwagę przykuwa jednak jezioro - woda, która tak jak
los jest nieprzewidywalna i nigdy nie możemy być pewni tego, co nas
spotka. Zachmurzone niebo również jest pewnego rodzaju przestrogą,
symbolizuje ono problemy pojawiające się niespodziewanie, często
wtedy, gdy najmniej tego oczekujemy. Ukryte znaczenie kryje się
także w scenach, podczas których Mike znajduje się na lądzie. Na
pierwszy plan wysuwa się tam słońce, które początkowo znajduje
się niemal w zenicie, następnie zachodzi, by przy następnym ujęciu
ponownie wzejść. Może to być odniesienie do czasu, który mija
zbyt szybko, by spędzać go samemu.
Pomimo
wszystkich odczuć, które towarzyszyły mi podczas zagłębiania się
w ten teledysk, największe wrażenie zrobiły na mnie
ujęcia Passengera siedzącego na łodzi pośród płomieni.
Wydawać by się mogło, że połączenie wody i ognia to oczywisty
paradoks i ciężko jest pokazać go w oryginalny sposób, ale i tym
razem Mike'owi i jego współpracownikom się to udało. Śmiało
mogę przyznać, że zrobiło to na mnie naprawdę ogromne wrażenie.
Sam spokój Pasażera wskazuje na to, że nie jest świadomy
zagrożenia lub też po prostu zrozumiał, że musi się z nim
pogodzić. Sceny z płonącą łodzią zostały pokazane dokładnie w
momencie, kiedy Mike śpiewa przytoczone już wcześniej przeze mnie
słowa dotyczące „wypalania się”. Zawsze podziwiałam takie
dosłowne nawiązania, które równocześnie niosą w sobie ogromny
symboliczny przekaz. Ogień trawiący łódź staje się coraz
większy, aż w końcu doszczętnie ją spala. Pozornie nieszczęśliwe
zakończenie okazuje się być wybawieniem dla adresata utworu,
ponieważ ten zaryzykował i chociaż się wypalił, przeżył
cudowne chwile, pełne bliskości i piękna otaczającego go świata.
Nie bez przyczyny łódź na jeziorze zostaje spalona nocą,
prawdopodobnie ma to symbolizować kres spełnionego życia
i kojarzyć się ze zwyczajem wikingów, którzy w ten sposób
żegnali swoich zmarłych. Sam twórca tej kompozycji najwyraźniej
wziął sobie do serca własną życiową radę dotyczącą ryzyka i
spędził cały dzień na pływaniu po jeziorze w łodzi, na której
szalały prawdziwe płomienie. Ale czego nie robi się dla sztuki?
Krótko
po wydaniu „Somebody's love” Passenger pokusił się o wydanie
kolejnego kipu do tego utworu, tym razem jednak zaopatrzonego w
tekst. Dzięki temu mamy okazję przyjrzeć się zapierającym dech w
piersi widokom, które ciesząc oczy niosą w sobie przesłanie.
Pośród tych pięknych okoliczności przyrody jakie widzimy na
ekranie, przed oczami cały czas przewija nam się samotna postać
Passengera. Nie dzieje się tak przypadkowo lub z konieczności
zaakcentowania jego wkładu w powstanie tego dzieła. Twórcy ukazali
w ten sposób, że pomimo piękna otaczającego nas świata, idąc
przez życie w pojedynkę nie będziemy w stanie w pełni tego
docenić. Otaczanie się pięknymi przedmiotami i przebywanie w
cudownych miejscach nie poprawi naszego samopoczucia, bo przecież
samotność w kosztownym wnętrzu niczym nie różni się od
samotności w skromnym mieszkaniu. Ponadto: „szczęśliwy nie jest
ten kto ma wszystko, szczęśliwy jest ten, kto potrafi docenić to,
co posiada”. W tym wypadku osoba przedstawiona w utworze nie ma
koło siebie żadnej bliskiej osoby, z którą mogłaby dzielić
swoje myśli, radość, a nawet smutki. Patrząc nie tylko na stronę
wizualną, ale także symboliczną, to wideo z całą pewnością
należy do najlepszych w swojej kategorii.
Podczas
analizowania tego utworu zwróciłam uwagę na coś jeszcze. Cała
kompozycja zaczyna się od refrenu, a nie tak jak zazwyczaj - od
zwrotki. Nie spotkałam się z wieloma takimi przypadkami, więc
uznaję to za kolejny plus dla najnowszego singla, którego zadaniem
jest promocja najnowszej płyty, oczywiście jak na Passengera
przystało, pod metaforycznym tytułem - „Young As The Morning,
Old As The Sea” („Młody Jak Poranek, Stary Jak Morze”).
Nie
potrafię dokładnie powiedzieć dlaczego, ale ten utwór za każdym
razem wzrusza mnie w równym stopniu. Poruszający tekst, intrygujący
wokal, piękna muzyka i teledysk, który idealnie dopełnia
całość. Wydaje mi się, że jest to przepis na sukces i
mam nadzieję, że pewnego jesiennego wieczoru usłyszę w radiu
melodyjny głos Passengera w tej właśnie kompozycji. To
jedyny sposób, aby szersza publika dostała szansę przyjrzenia się
temu dziełu bliżej, czego wszystkim życzę.