środa, 19 października 2016

"Give me love" Ed Sheeran


Internetowe portale muzyczne codziennie zasypują nas milionami przeróżnych rankingów. Od zestawienia najbardziej absurdalnych artystów, aż po wyróżnienie najbardziej tandetnego teledysku. Muszę jednak przyznać, że po przekopaniu Internetu wzdłuż i wszerz, nigdzie nie natknęłam się na ranking najbardziej niedocenianych utworów wszech czasów. A bez odrobiny przesady - właśnie tam powinien trafić singiel Eda Sheerana.

Kompozycja znajdująca się na debiutanckiej płycie wokalisty („+”) posiada absolutnie wszystkie cechy, aby zostać odkryta i zapamiętana przez szersze grono odbiorców. Niestety ten wielki potencjał radiowy został zaprzepaszczony. Podejrzewam, że powodem, dla którego tak się stało wcale nie była mentalność ludzi niepotrafiących docenić wizji prawdziwego, niekoloryzowanego cierpienia, ale tą przyziemną barierą była po prostu mała rozpoznawalność młodego muzyka. Pamiętajmy, że „Give me love” zostało wydane pięć lat temu, a kto wtedy mógłby przypuszczać, że świat pokocha nieśmiałego rudzielca o głosie zdolnym roztopić każde, nawet najzimniejsze serce? Oczywiście taki piękny i nietuzinkowy utwór obroni się sam, ale przyjemnie byłoby usłyszeć go w czasie podróży autobusem lub po prostu odprężając się przy ulubionej książce i kubku gorącej czekolady. „Give me love” najprościej mówiąc, to utwór, który z do końca niesprecyzowanych przyczyn porusza każdego i zapada w jego pamięci na długie lata.

Już od pierwszego wersu: „Give me love like her” („Obdaruj mnie miłością jak ona”) słuchacz identyfikuje się z sytuacją z jaką zapoznaje nas Ed. Jego ciepły, głęboki, lekko zachrypnięty i wyjątkowo niski jak na jego skalę wokal, napełniają nas bólem, poczuciem niczym nie zastąpionej straty i beznadziejności, jak gdyby cały znany nam dotychczas świat rozpadł się na miliony nie pasujących do siebie części, których nikt oprócz tej jednej jedynej osoby nie jest w stanie pozbierać. Kolejna linijka: „Paint splattered tears drops on my shirt, told you I'd let them go”. („Jak farbą, moja koszulka spryskana łzami, powiedziałem ci, że pozwolę im popłynąć”) –pokazuje, że pomimo tego, że Ed wyraźnie zasygnalizował swojej ukochanej co czuje, ona nadal go odtrąca. Od tej chwili jego łzy nie będą już tylko mieszanką wody i soli, które mogą ulotnić się w każdej chwili i ulec zapomnieniu. Nie. Łzy wokalisty będą wiecznym dowodem na uczucie, które żywił, a które zostało zniszczone. Będą jak plamy farby, których nie sposób usunąć, wyryte w jego umyśle i sercu jak barwniki na koszulce.

„Give me love” jest utworem niezwykle przenikliwym. Dotykającym emocji, które skrywamy głęboko w naszej duszy. To krzyk rozpaczy, bezsilności i najprostsza, a zarazem najtrudniejsza prośba – prośba o uczucie. Wokalista ukazuje nam w przepiękny, liryczny sposób sytuację w jakiej się znalazł. Jest to niezwykle bolesny moment w jego życiu, kiedy wydaje mu się, że żadna inna dziewczyna nie jest w stanie na nowo rozbudzić jego duszy i pokazać piękno świata, tak jak zrobiła to jego pierwsza, prawdziwa, młodzieńcza miłość. Świadomość bezpowrotnej utraty czegoś tak pięknego i subtelnego jeszcze bardziej przygnębia artystę. Jak widać Ed nie boi się poruszać tematów, o których niewielu odważyłoby się napisać. Bo przecież jak dorosły mężczyzna może przyznać się do tego, że ma zamiar przepłakać noc, upijając się z tęsknoty za kobietą i błagać ją o miłość? Sheeran jest równocześnie na tyle nieśmiały i pełen obaw, że będzie w stanie przełamać się i zadzwonić do ukochanej, jedynie pod wpływem alkoholu, który płynąc w jego żyłach doda mu odrobiny odwagi, by chociaż ten jeden, ostatni raz usłyszeć znajomy głos ukochanej. Mężczyźnie nie zależy na niczym szczególnym, nie oczekuje akceptacji i troski, on jedynie chciałby wziąć swoją pierwszą miłość w ramiona i poczuć bicie jej serca tuż przy swoim. Bo przecież najwyższą formą czułości jaką możemy obdarować bliską nam osobę jest nasza obecność.

W refrenie Ed prosi swoja ukochaną o to, aby wybrała jaką drogą chce podążać. Ma dość bezsilności i oczekiwania na decyzję, która być może nigdy nie nadejdzie. Sheeran w piękny sposób porównuje miłość do płomienia, który wygaśnie jeśli tylko mu na to pozwolimy. Dziewczyna, której on niemal desperacko potrzebuje, pojawia się w jego życiu, by za moment zniknąć zostawiając w jego sercu niezabliźniającą się ranę i pustkę, której żadna inna kobieta nie jest w stanie zapełnić. Mężczyzna wie, że gdy miał przy sobie wszystko, nie doceniał tego. Teraz chciałby dosłownie zatracić się w miłości, utonąć w jej bezkresie, ponieważ jeszcze nigdy nie czuł się tak przytłoczony i nigdy nie zdarzyło mu się tak tęsknić. Od rozstania tej dwójki minął już dłuższy czas, ale płomień miłości, który oboje wzniecili... nadal płonie w sercu Eda. I nie jest to migotliwy, chyboczący się na wietrze płomyczek, ale oślepiające intensywnością krystalicznie jasne światło. Sheeran kocha ją i choć zdaje sobie sprawę z tego, że powinien odpuścić i nauczyć się jak być szczęśliwym od nowa, słowa „Maybe I should let you go” („Może powinienem pozwolić ci odejść”) są jedynie przemyśleniem, które z założenia powinno pozostać bez odpowiedzi. Autor tak na prawdę nie stawia przed sobą takiego wyboru, odtrąca go już zanim zdążył pojawić się w jego umyśle. Jedyne do czego jest teraz zdolny to dać ponieść się bezwładności, wlewając w swoje ciało „eliksir zapomnienia”, który tak naprawdę jeszcze bardziej pogłębia poczucie tęsknoty.

W drugiej części utworu przeważają powtarzane jak mantra słowa: „my, my, my (…) Give me love”. Wyśpiewywane jednostajnie brzmią jak zaklęcie zdesperowanego kochanka. Nie istnieje dla niego teraz nic oprócz własnego bólu, poczucia straty i nikłej nadziei. Wierzy, że jedynym lekarstwem dla jego duszy jest miłość jego drugiej połówki.

Ważnym i na pewno niemniej ciekawym elementem całej kompozycji są słowa monotonnie powtarzane przez nieznajomego mężczyznę o niezwykle niskim głosie. Gdy zamykałam oczy, moja wyobraźnia za każdym razem łączyła te dźwięki z obrazem rdzennego, afrykańskiego rytuału plemiennego. Tą partię utworu zawsze kojarzyłam z czymś pierwotnym, nieskalanym dzisiejszym światem. I tak właśnie odbieram tą prośbę: „Podaruj mi miłość”, bo tak po prostu powinno być. W tle słyszymy ciche, płytkie i urywane oddechy Eda, który wydaje się być oddalony od słuchacza pogrążając się w swoim świecie. Ten moment następujący tuż przed apogeum jego rozpaczy i wybuchem spowodowanym bezsilnością, podkreśla o jakie szczegóły zadbał cały zespół podczas pracy nad kompozycją. Głos nieznajomego mężczyzny w tej części utworu dodaje lekkiego klimatu grozy, podkreśla tragizm sytuacji, w której znalazł się autor.

Przenikliwe krzyki Eda, rozdzierające każdy skrawek ciała i duszy są w stanie poruszyć wszystkich. Każdego w inny sposób, ale w tym zawiera się przecież sens sztuki – w emocjach. To rozpaczliwe, pełne najgłębszego smutku błaganie o miłość jest dla mnie najszczerszym wyznaniem, ujawnieniem swojego wnętrza, odkryciem się przed innymi. Wykrzyczenie łamiącym się głosem słów „kochaj mnie” po prostu trafia w moje serce i sprawia, że z całych sił pragnę pomóc Edowi w przebiciu się przez mur jaki wyrósł pomiędzy nim a jego ukochaną.

Teledysk do „Give me love” niesie w sobie dużo mocniejszy przekaz niż sam tekst. Pierwszym kadrem jaki możemy ujrzeć jest widok bezwładnych zwłok anioła, przeszytych strzałą. Kolejne sceny przedstawiają nam wydarzenia z przeszłości, które doprowadziły do tak dramatycznego zakończenia lub też w tym przypadku - początku teledysku.


Poznajemy młodą, piękną i równie nieszczęśliwą kobietę, która na każdym kroku widzi zakochanych i niezmiernie szczęśliwych ludzi. Widok ten rani ją jeszcze głębiej i utrzymuje w przekonaniu, że ona nie jest w stanie żyć w szczęściu, nie ma prawdziwego domu, gdzie czekałaby na nią rodzina ani znajomych, którzy podtrzymywaliby ją na duchu. Dziewczyna czuje, że została zupełnie sama. Desperacko poszukując uwagi ze strony innych, spotyka się jedynie z ludźmi, którzy nie są w stanie jej zrozumieć. Bo przecież syty nie potrafi zrozumieć głodnego, a zakochany – nieszczęśliwego samotnika.

Dziewczyna nie przestaje mieć wrażenia, że wszyscy dookoła niej osiągnęli nirvanę, a ona jedyna wpadła w bezdenny otwór rozpaczy, z którego nie jest w stanie wydostać się o własnych siłach. Próbuje ukształtować innych, a także zmienić siebie, by wreszcie móc poczuć się kochana. Życie jednak daje jej do zrozumienia, że to nie tą drogą powinna się kierować. Miłość nie polega na dostosowywaniu się do drugiego człowieka, ale na akceptacji całej jego istoty i rozwoju własnego charakteru. Kiedy główna bohaterka klipu przeżywa prawdziwe apogeum i poddaje się losowi, przemienia się w kupidyna. Przerażona, nie rozumiejąc sytuacji, „strzela” z własnoręcznie wykonanego łuku do przypadkowo napotkanych osób w poszukiwaniu satysfakcji i spełnienia. Wydaje jej się, że moc, dzięki której potrafi zaszczepić w ludziach jedną z najpiękniejszych cech pozwoli jej znaleźć wewnętrzny spokój i choć odrobinę przybliży ją do utraconego szczęścia. Zatraca się w tym i całkowicie przestaje zważać na konsekwencje. Jest obojętna i nie ma dla niej znaczenia liczba ludzi, których zraniła. Kobieta w całości oddaje się „uszczęśliwianiu” innych, cierpiąc jeszcze bardziej. Paradoksalnie potrafi podarować każdemu człowiekowi na Ziemi to, czego najbardziej pragnie, ale dla siebie nie jest w stanie zrobić niczego. Przemienia się w istotę do której wcześniej miała żal, o to, że jest samotna. Teraz to w jej mocy leży wskazywanie ludzi, którzy pozostaną sami. Dokonuje tych wyborów, nie rozumiejąc co tak naprawdę robi. Zdesperowana do granic możliwości, pełna goryczy, złości i żalu decyduje się na jedyny sensowny dla niej krok. Pchnięta nagłym impulsem rzuca się z dachu wieżowca. Jest jednak aniołem - kupidynem, który mimo przeciwności losu potrafi wzlecieć wysoko w niebo.


Podczas miarowego i rytmicznego powtarzania słów: „My, my, my (…) anielica wpada w pewnego rodzaju trans, czara goryczy zbierająca się w jej sercu w końcu się przelewa, a kolejna decyzja jaką podejmuję dziewczyna jest już dużo bardziej przemyślana. Tym razem kobieta jest pewna tego co robi. Wie, że nie jest w stanie, mimo mocy jaką posiada zapewnić sobie miłości, więc przebija się własną strzałą, licząc, że śmierć okaże się dla niej wybawieniem. Ostatnia scena jest zarówno dopełnieniem pierwszej jak i główną, i najważniejszą puentą całego klipu. Kiedy wszystko stracone, a nadzieja dawno wygasła, w momencie, kiedy najmniej jej oczekujesz, miłość sama do ciebie przyjdzie. Właśnie taki przekaz niesie w sobie końcowa scena. Strzała i szkarłatna krew znikają, a dziewczyna-amor powraca do życia spotykając upragnioną miłość. Zmartwychwstała, pozbywając się dawnych obaw i trosk. Tak bardzo pragnęła drugiego człowieka, że w końcu otrzymała możliwość szczęścia o jakim zawsze marzyła. Poddała się, ale otrzymała drugą szansę. Życie nie zawsze nas rozpieszcza, ale bez względu na wszystko nie powinniśmy na siłę szukać uczucia, skupiać się na nim i umartwiać się bez potrzeby. Ono przyjdzie do nas samo, nie w momencie, gdy będziemy tego oczekiwać, ale wtedy, kiedy będziemy na to naprawdę gotowi.

Uważny obserwator jest w stanie zauważyć w teledysku dwukrotnie samego wykonawcę. W obu przypadkach widzimy samotnie siedzącego Eda, którego nie interesuje nic poza fascynującym kubkiem z równie intrygującą herbatą. Oczywiście, odkładając na bok ironizowanie widzimy po prostu samotnego i nieszczęśliwego człowieka. Główna bohaterka klipu zauważa go po raz pierwszy, kiedy sama szuka miłości, kolejny raz przypatruje się mu już zza szyby, po przemianie w kupidyna. Dawno temu przeczytałam gdzieś, że Sheeran celowo zastosował taki zabieg, aby pokazać, że dla niego czas na miłość jeszcze nie nadszedł.


Również muzyka w tej kompozycji jest czymś niezwykłym. Wprawia słuchacza w stan na pograniczu smutku i nadziei, zawiesza go pomiędzy jednym a drugim, tworząc cienki most i to od nas zależy w którą jego stronę podążymy. Wyraźnie zaakcentowany rytm, jednocześnie wyrazista i porywająca melodia przewodnia tworzy tło dla „anielskiego” wokalu Eda, który idealnie wtapia się w całość, jak gdyby nikt inny nie byłby w stanie zaśpiewać tych słów z takim samym uczuciem. I pewnie tak właśnie jest. Jednak oprócz wokalu główne skrzypce gra tu także gitara akustyczna
(spokojnie, ten zwrot użyłam z pełną premedytacją), czyli ukochany instrument Brytyjczyka, która odgrywa bardzo ważną rolę w harmonii utworu. Oprócz niej słyszymy także między innymi dźwięki perkusji i skrzypiec, co nadaje kompozycji jeszcze większej głębi. Końcówka utworu gdzie podkładem staje się jedynie rytmiczne klaskanie jest momentem wyciszenia i poukładania w głowie karuzeli myśli i uczuć, a zwieńczeniem całości, wisienką na torcie jest ostatni wers, zaakcentowana i czysta prośba: „Give me love”...

Jeśli dałeś ponieść się tej prawdziwej przejażdżce na karuzeli uczuć, nie zawiedziesz się także słuchając wersji „Live room”. Mimo wszystko czuję się jednak zmuszona do ostrzeżenia, że próby nie zatapiania się w odmętach „Edowego” talentu mogą skończyć się fiaskiem. Młody 
Brytyjczyk przechodzi samego siebie dając nam pokaz ponad ośmiominutowego kunsztu, gdzie jego pozbawiony retuszu głos brzmi lepiej niż podczas studyjnych nagrań. Ed nie jest jedynie śpiewakiem, on staje się muzyką, wtapia się w nią całym sobą i zapomina o otaczającym go świecie. Każda nuta, każda głoska – wszystko trafia w punkt, a kompozycja nabiera jeszcze większej głębi, jeszcze bardziej przygnębia, ale również pozwala na wyrzucenie z siebie wszystkich zalegających w nas negatywnych emocji. Ed bawi się swoim głosem, zapętla go, zmienia jego tonację i przenosi nas do swojego świata, z którego aż do zakończenia utworu nie znajdujemy i nie chcemy znaleźć wyjścia! Ta wersja „Give me love” jest o wiele mocniejsza i nie bałabym się tu użyć słowa „mistyczna” niż oficjalne nagranie, które znajdziemy na albumie. A co paradoksalne po wykonaniu czegoś takiego jedyne słowa wokalisty jakie udaje nam się usłyszeć to: „cool”. Po zostawieniu w naszej świadomości trwałego śladu obcowania z czymś tak nieprzyziemnym, po tornadzie uczuć jakich doświadczyliśmy, Ed podsumowuje całość jednym, niewyrażającym większych emocji słowem...


Zagłębiając się po raz kolejny w historię tego utworu znalazłam słowa, które warto tu przytoczyć: „Give me love” porusza serce i zatrzymuje umysł”. Właśnie na tym polega magia tej kompozycji. Każdy, dosłownie każdy może odnaleźć siebie w sytuacji o jakiej śpiewa Ed. Nawet jeśli ktoś nigdy nie był prawdziwie zakochany, lub nie wspomina z czułością swojej pierwszej wybranki i tak z łatwością zatraci się w melodii, rytmie i tekście. Będzie dzielił z wokalistą wszystkie emocje, nadzieje i obawy. Postawi się w jego sytuacji, bo prędzej czy później, w mniejszym, lub większym stopniu, dotknie ona każdego z nas. Bo chociaż miłość rani, jest jednym z niewielu powodów dla których żyjemy na tym świecie.

Dotarłam również do informacji, że napisanie tekstu do singlowego utworu zajęło Edowi jedynie dwadzieścia minut. Dzieło tworzone przez tak krótki czas może być albo kompletną katastrofą, albo sztuką wyższych lotów. Zastanówcie się ile jesteście w stanie wymyślić przez niecałe pół godziny? Jeśli autor nie ma pomysłu na słowa, w takim okresie napisze prosty, rymowany tekst bez większego sensu, ale jeśli ma wenę lub targają nim szczere uczucia, jest w stanie stworzyć coś na prawdę niezwykłego. Na tyle nietuzinkowego, że ten konkretny utwór mało znanego artysty został użyty w dwóch serialach: "Pamiętniki Wampirów" oraz "Cougar Town".

Give me love” z pewnością nie jest jedną z miliarda rzewnych piosenek o nieszczęśliwej miłości. Ta kompozycja ma w sobie zdecydowanie więcej: magnetyczną siłę i szczerość, która od niej bije. Jest przemyślana w każdym calu i dopracowana do perfekcji. Ed jest w takim momencie swojego życia, że nie wierzy, że może być szczęśliwy bez swojej pierwszej miłości u boku. Próbował, ale bez skutku. Nikt nie jest w stanie zastąpić mu tej jednej jedynej, więc pozostała mu tylko desperacka prośba, słowa wykrzyczane niemal na bezdechu - „Give me love”! Być może Edward Sheeran zawarł w tych kilku prostych słowach pragnienia ludzkości, wykrzyczał jej głos, wydobył na światło dzienne coś, czego niewielu jest w stanie przyznać.



Kamila